Lubię lawendę. Bardzo. Dlatego gdy podczas zakupów (uwaga będzie lokowanie produktu) w Lidlu zauważyłam opakowanie z lawendowym obrazkiem bardzo się nim zainteresowałam. Niewiele mogłam się dowiedzieć z tego opakowania, bo napisy były w obcych dla mnie językach, ale napis "50 Lawendula angustifolia", kilka piktogramów i informacja, że to, co mam w ręku to "hodowli mini gabinet" bardzo zadziałały na moją wyobraźnię. Cena ok 12 zł w przypadku 50 sadzonek lawendy - istna okazja! A w przypadku porażki hodowlanej - do przełknięcia. Zainwestowałam i zabrałam mój gabinet do domu.
Delikatnie dobrałam się do mojego "gabinetu" i oto co ujrzałam:
- paczka ziemi (a raczej jakiejś mieszanki stanowiącej podłoże),
- paczuszka z mikroskopijnymi nasionkami lawendy (trochę liczyłam, że będą to jednak jakieś roślinki)
- na o po odpowiednim zmontowaniu góry z dołem opakowania powstał ów "mini gabinet"...
Z duszą na ramieniu i lekką nutką rozczarowania (nasionka?!) zasiałam. Poczułam się jak baba, która siała mak i nie wiedziała jak, ale cóż zasiałam "od końca do końca, wszystko". Podlałam leciutko wodą i zakryłam przezroczystą częścią opakowania. Prawie natychmiast zaparowało. Pozostało mi czekać...
Działo się to wszystko 9 marca wieczorem, a więc parę dni temu.
Na drugi dzień znów leciutko podlałam i zakryłam.
Mój inspekcik stoi sobie blisko kaloryfera, a w dni słoneczne ma dużo słońca.
Wyobraźcie sobie moje zdumienie wczoraj, gdy odkryłam, że spod ziemi coś zielonego się przebija.
Dziś zobaczyłam to:
Nie wiem czy to moja wymarzona lawenda, na pewno to roślinki, czyli coś się dzieje!!!
Przy okazji fotografowania podlałam moje roślinki i znów je zakryłam. Czekam dalej.
Jestem bardzo ciekawa, co z tej hodowli wyjdzie:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dziękujemy za wizytę na naszym blogu i pozostawiony komentarz:)